Ta historia zaczyna się w zasadzie typowo. Wstajemy bardzo rano i wsiadamy w samochód. Jest sierpniowa sobota, więc dzień będzie bardzo ciepły, ale na razie jest jeszcze przyjemnie chłodno. Jedziemy trochę w nieznane, bo to w zasadzie nasza pierwsza podróż do Łańcuta i pierwsze spotkanie z Nimi. Po drodze obowiązkowa kawa, żeby rozruszać trochę organizm. Powoli zbliżamy się do Łańcuta, a im jesteśmy bliżej, tym bardziej wzrasta w nas napięcie i ekscytacja tym, co zastaniemy na miejscu.

Wreszcie dojeżdżamy. Wchodzimy do eleganckiego, nowoczesnego Hotelu Sokół, widzimy przestronną, jasną salę, szare obrusy, kwiatową papeterię. Jest pięknie. Elegancko, a zarazem z ogromnym wyczuciem i smakiem. A potem nadchodzą ONI. Wysocy, piękni i uśmiechnięci. Dalej jest już tylko lepiej.

Jej suknia, uroda greckiej bogini, usta w kolorze czerwonego wina i różowo-burgundowy bukiet. Jego uroda Jamesa Bonda, zniewalający uśmiech i wpatrzony w Nią zakochany wzrok. Bo poza tym, że piękni, to oboje są jeszcze w sobie bardzo zakochani. A poza tym piękny kościół, rozgrzany przez Mundy DJ parkiet, zimne ognie i ta cudownie rodzinna atmosfera.

Wychodząc z przyjęcia po północy nie mogliśmy uwierzyć, że jeszcze kilkanaście godzin wcześniej nie znaliśmy Oli i Jerzego. Bo po tym dniu czuliśmy, jakbyśmy znali ich od zawsze. A potem było kolejne spotkanie, różany Rosolis, opowieści spod wielkiego drzewa w łańcuckim parku, kolejne zdjęcia i wspólna kolacja (najpyszniejsza). Ale o tym innym razem. Tymczasem zapraszamy Was na opowieść o dniu, w którym Ola i Jerzy obiecywali sobie wieczną miłość, a potem tańczyli ile sił w nogach i całowali się w blasku zimnych ogni. I spełniali swoje marzenia.